Koniec sierpnia, czyli koniec wakacji, początek szkoły. Zawsze była to dla mnie granica pomiędzy latem, a jesienią. Uwielbiam jesień. Dni nie są już tak gorące, kolory nabierają soczystości, wszystko jest takie piękne i otula mnie liśćmi.
Granica lata…
Zmierzch i świt, kolejne dwie granice… kiedyś byłam niepoprawną romantyczką i kochałam zachody słońca. Później życie zrobiło ze mnie raczej cyniczkę i doceniam granicę początku dnia. Wschód słońca… Niby nic wielkiego, ale dopiero w górach doceniłam siłę, piękno nowego dnia. Wszystko zostawiamy za sobą i budujemy nowe, czasem wzmacniamy, czasem trzeba poukładać, a czasem po prostu odciąć się, zapomnieć i pobyć samemu z nowym dniem i nie podejmować nowych wyzwań.
Obecnie znajduję się też na granicy wytrzymałości… ciągle przed urlopem. Odliczam. Niby jeszcze trochę więcej ale już mówię zostały dwa tygodnie. Już się nie mogę doczekać. Jeszcze nie wiem gdzie. Jeszcze nie zapadła decyzja, bo to pogoda zdecyduje, ale wiem gdzie chciałabym najbardziej, już mam rozpisane szlaki, żeby nie zapomnieć… Mam ich już więcej niż planowanych dni… Jeden całkowity, który planuję zrobić od zawsze i zawsze pogoda, brak dni, albo coś wyżej na liście nie pozwoliło mi zrobić. Teraz to jest na topie, więc są szanse. Jeden szlak, który chce zobaczyć tak jak należy go oglądać czyli jesienią. Szlak, który mam nadzieję pozwoli docenić piękno tego pasma, a jednocześnie pora roku odeśle do domu najdzielniejszych turystów, którzy to po raz pierwszy pokazują, że mogą, potrafią.. więc są i będą…
Mam nadzieję, że nie doprowadzę organizmu do granicy i damy radę przynajmniej dwóm tym pięknym szlakom.
Odliczam, coraz bardziej… 11 roboczodni, bez dziś. Dziś już nie liczę. Wyzwaniem jest odklejenie się od poduszki. W przyszłym tygodniu pewnie przejdę na odliczanie godzin pozostałych do urlopu…