W tym roku urlop wypalił nam słabo… pogoda nie dopisała… poczułam się jakby ktoś chciał mnie z tych gór wyrzucić… Październik minął nie wiadomo kiedy, na kolejnych obowiązkach i większych, mniejszych przeziębieniach, że marzyliśmy już tylko o chwili wytchnienia…
Problemy z urlopem nie pozwalały na wyjazd, „już, teraz, zaraz”, a długi weekend z 1.11 był pod znakiem koncertu, na który bilety czekały już od lata, a który wypadał 2.11, nie było więc sensu kombinować jak tu jechać…
Aż nagle nasz wspaniały ustawodawca, wpadł na pomysł, żeby 12.11, zrobić 11.11 i wydłużyć weekend…
Trzy dni w górach… a nawet dwa i trochę… dały tyle uśmiechu i radości, jak nie jeden dwutygodniowy urlop. Wyjechaliśmy w sobotę po 4… Beskid Śląski przywitał nas piękną pogodą… niektóre prognozy mówiły, o ochłodzeniu, o możliwym deszczu… ale trzymaliśmy się tych, które miały ładną pogodę… i słusznie bo taka była.
Spacer z plecakiem po górach, brak kondycji, piękne słońce, niewygodne łóżka w schroniskach dały tyle przyjemności i poczucia, że cały świat się nie liczy… problemy i obowiązki zostały w centralnej Polsce, która ponoć przykryta była chmurami i wiatrem…
Piszę to wszystko by pamiętać, że jeśli jest już tak źle, że nawet wyjechać się nie chce… bo brak sił, bo obowiązki, to warto posłuchać tego głosu drugiej osoby „JEDZIEMY”, któremu bałam się powiedzieć, nie mam siły, jestem przeziębiona, zostańmy, odpoczniemy, wyśpimy się… Bo nie wyspałam się, zakwasy miałam przez dwa dni po powrocie, bałagan w mieszkaniu i dodatkowe prania do ogarnięcia… ale jestem szczęśliwa… Odpoczęłam i na samo wspomnienie, uśmiech nie schodzi mi z ust…